Incredible India

keru-lotnisko
We wtorek 10 września otrzymałem e-mailem licencję DGFT oraz pismo z ministerstwa handlu Indii. Licencja DGFT pozwalała mi na wwóz psa do Indii, a pismo od ministra było oficjalnym pozwoleniem na mój wjazd z Keru do Indii.
Dzień później byłem jeszcze u weterynarza i Powiatowego Inspektora Weterynarii po ostatnie, najnowsze zaświadczenia. W środę otrzymałem również od kolegi z Indii zaświadczenie, które zostało podpisane i podpieczętowane przez powiatowego i weterynarza Keru. Tego samego dnia otrzymałem telefon z Indii, że mam się skontaktować z Panią weterynarz z lotniska w Bengaluru. Oczywiście, zadzwoniłem tam i Pani weterynarz zapewniła mnie, że wszystko moje dokumenty są w porządku i że śmiało mogę przyjeżdżać z psem na wystawę, informując mnie przy tym, żebym na wszelki wypadek zabrał ze sobą wszystkie papiery, które do niej wysłałem. Tak też zrobiłem.

W czwartek, 12 września wstałem bardzo wcześnie rano, bo kilka minut po trzeciej. Godzinę później byłem już w drodze na lotnisko. Przed oprawą celną, musiałem zapłacić jeszcze za nadbagaż (za psa). Na lotnisku sprawdzał nas dyżurny weterynarz. Kerusiowi sprawdził CHIP i badania, mnie paszport. Przeszliśmy kontrolę bez problemu. Lot rozpoczął się o godz. 6:20. Kilka minut przed 8 byliśmy już na lotnisku we Frankfurcie. Tam czekaliśmy blisko 5 godzin na samolot do Bengaluru. O godz. 12:55  mieliśmy samolot do Indii. Na lotnisku, tuż przed wsiadaniem do samolotu, zatrzymała nas obsługa Lufthansy, proszę o papiery psa. Sprawdzał nas weterynarz lotniskowy. Musiał mieć pewność, że mamy wszystkie papiery, żeby móc wjechać do Indii. Weterynarz przejrzał wszystko, co miałem ze sobą, a było to kilkadziesiąt stron papieru. Po 15 minutach otrzymaliśmy oficjalne pozwolenie od weterynarza na wejście do samolotu. Zostałem poinformowany, że obsługa zmieniła mi miejsce w samolocie na bardziej wygodne, żebym mógł bez problemu trzymać psa w nogach.

Do Indii ruszyliśmy z 60-minutowym opóźnieniem, z uwagi na ogromny ruch samolotowy na lotnisku we Frankfurcie. Sama podróż przebiegła bez problemów, zarówno ja, jak i Keru znieśliśmy ją bardzo spokojnie. Do Bengaluru dolecieliśmy ok. 2 nad ranem czasu lokalnego. Już w samolocie zostałem poproszony o kontakt z załogą. Czekał na mnie ktoś z obsługi Lufthansy w Bengaluru. Zostałem poinformowany, że zostanę skontrolowany przez lotniskowego weterynarza. Po odebraniu bagażu czekaliśmy na Panią weterynarz blisko 3 godziny. Kiedy już się doczekaliśmy, Pani weterynarz chciała ode mnie wszystkie dokumenty.  Okazało się, że to ta sama kobieta, która ze mną korespondowała i która dzień wcześniej zapewniała mnie telefonicznie, że nie mam się o co martwić. Ucieszyłem się. Weterynarz zaczęła sprawdzać papiery i od razu zauważyła, że nie mam wszystkich dokumentów. Powiedziała mi o dokumentach, o których nic nie wiedziałem. Nawet w korespondencji e-mailowej o nich nie wspomniała. Wytłumaczyłem jej, że te dokumenty doślę jej, jak wstanie mój weterynarz (a była to godz. 1 w nocy czasu polskiego). Zgodziła się. Natomiast, do momentu, kiedy jej tych papierów nie prześlę, będę miał status osoby, która może został deportowana. Dała mi czas do godz. 22 czasu lokalnego, na przesłanie pozostałych papierów. Po dokładnym przeanalizowaniu zasad i wymogów rządu Indii na wwóz zwierząt do ich kraju, stwierdziłem, że ta Pani wymaga ode mnie dokumentów, które nie są wymienione w oficjalnych przepisach. Ale cóż, dla chcącego nic trudnego. Ok. godz. 15 czasu lokalnego przesłałem jej wszystkie papiery, za pośrednictwem osób w Polsce. Dostała ode mnie również dokumenty, które nie są wymagane przez rząd Indii. Miałem już komplet papierów, czekałem tylko na decyzję. A ta wciąż była negatywna. W tym czasie poprosiłem o pomoc polski konsulat w Mumbaju. Pani konsul od razu zaczęła mi pomagać. Po rozmowie z weterynarz stwierdziła, że ta Pani jest bardzo uparta i ciężko będzie wpłynąć na zmianę jej decyzji. Ale robiła, co mogła. Pani weterynarz sama gubiła się w odpowiedziach na liczne pytania m.in. Pani konsul. W międzyczasie znajomi z Polski prowadzili korespondencję z lotniskowym weterynarzem. Praktycznie za każdym razem chodziło jej o coś innego. Ostatecznie stanęło na tym, że według Pani weterynarz, badania na wirusy Keru powinien mieć robione przez instytucję rządową, a nie prywatną klinikę. Co z tego, że miałem wszystkie dokumenty, jak właśnie ten dodatkowy, niewymagany przez rząd Indii dokument, był z prywatnej kliniki, a nie z rządowego ośrodka. Tłumaczenia nic nie dostałem. Pani weterynarz nie umiała wskazać przepisu, który potwierdzał jej słowa (o konieczności posiadania badań wirusy przez instytucję rządowe). Mimo pomocy szefostwa lotniska, szefa służby celnej, managera Lufthansy, Pani weterynarz nie chciała zmienić zdania. Niestety, na lotnisku w Bengaluru ona była jedynym weterynarzem. Mimo iż nie widziała mojego psa na oczy, mimo iż w żaden sposób go nie zbadała, na podstawie dokumentów, stwierdziła, że mój pies nie może przekroczyć granicę Indii. Chciałem, aby papiery zobaczył inny lekarz weterynarii, ewentualnie inny weterynarz z innego lotniska. Niestety, nie było takiej możliwość. Bez pozytywnej opinii Pani weterynarz, nie wjadę na teren Indii. Miałem do wyboru, albo Keru wraca sam najbliższym samolotem, albo lecę razem z nim. I tak oto zostałem deportowany z Indii. Dodam tylko, że w międzyczasie wykonałem kilkadziesiąt połączeń telefonicznych, wysłałem kilkadziesiąt SMS-ów, tylko po to, by móc wjechać do tego, nieprzyjaznego dla psów kraju.

Dodam tylko, że tego samego dnia, znajomy z Hiszpanii, który również wybierał się na azjatyckie wystawy, wwiózł psa należącego do Hindusa na podstawie dokumentów takich samych, jakie miałem bez piątkowych, dodatkowych, wymaganych przez weterynarza w Bengaluru.

Po przylocie do Polski i powrocie do domu, jeszcze raz sprawdziłem całą korespondencję z Panią weterynarz, przeczytałem przepisy dotyczące wwozu zwierzęcia do Indii i NIESTETY, MIAŁEM RACJĘ. MIAŁEM WSZYSTKIE WYMAGANE PRZEZ RZĄD PAPIERY. Co z tego, skoro i tak Pani weterynarz ma zawsze rację i jej zdanie nie może zostać w żaden sposób podważone?